Jadąc koło świątyni w której akurat megafonem nawoływano do modlitw, nasz kierowca otworzył okno i wyrzucił wprost na ulicę .... monety. Domyślam się, że chodzi o jakiś przesąd albo muzułmański obowiązek, taka ofiara na szybko.
Dojeżdżamy do wioski Kaliadem, gdzie wynajmujemy jeepa z kierowcą, bo droga asfaltowa się skończyła i zaczyna się "lava tour".
Najpierw jedziemy przez wioskę kompletnie zniszczoną przez wybuch wulkanu Merapii w 2010, smutny obraz pozostałości domów, nigdzie nie ma dachu. Dojeżdżamy do muzeum, które utworzyli mieszkańcy a tam: kości zwierząt, roztopione sprzęty użytku domowego, roztopione radio, TV; podpalone ubrania, na wszystkim jest dużo pyłu wulkanicznego. Wiszą zdjęcia eksplozji, co za tragedia...
Przy wjeździe do wioski lokalni mieszkańcy pobrali od nas opłatę - 3.000 IDR za osobę, przeznaczana jest na odbudowę wioski i płaci każdy kto do niej wjeżdża. Dobry pomysł.
Kierowca jeepa dał znać, że czas ruszać dalej. Jechaliśmy w kierunku wulkanu a droga stawała się coraz bardziej wyboista, żeby nie mówić, że telepało nami na prawo i lewo, w podskokach dojechaliśmy maksymalnie blisko wulkanu. Piękny krajobraz, wystarczyło zaledwie 4 lata żeby się w dużej części na nowo zazieleniło. Niestety czubek wulkanu był wysoko w chmurach ale możemy sobie wyobrazić, że w całości wygląda jeszcze bardziej pięknie a zarazem jeszcze bardziej groźniej. Za nami rozciągał się szeroki horyzont.
Droga powrotna przebiegała przez nową wioskę, odbudowaną. Domy ze ścian z bloczków betonowych, na podwórkach koguty, gdzieś jakaś krowa. Ładnie tu.
Oby wulkan siedział cicho.
Ruszyliśmy z naszym nie anglojęzycznym kierowcą na drugą część wycieczki, do świątyni Borobodur- jednej z największych świątyni buddyjskich na świecie. Zbudowano ją na wzgórzu, na obszarze porośniętym dżunglą a powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e.,UNESCO.
Dojechanie na miejsce nie było dla naszego kierowcy sprawą prostą - dziś dalej wielkie świętowanie, koniec Ramadanu. Indonezyjczycy odwiedzają swoje rodziny, jeżdżą na wycieczki i mają kolejny dzień wolny od pracy.
Przy wjeździe do wioski lokalni mieszkańcy pobrali od nas opłatę - 3.000 IDR za osobę, przeznaczana jest na odbudowę wioski i płaci każdy kto do niej wjeżdża. Dobry pomysł.
Kierowca jeepa dał znać, że czas ruszać dalej. Jechaliśmy w kierunku wulkanu a droga stawała się coraz bardziej wyboista, żeby nie mówić, że telepało nami na prawo i lewo, w podskokach dojechaliśmy maksymalnie blisko wulkanu. Piękny krajobraz, wystarczyło zaledwie 4 lata żeby się w dużej części na nowo zazieleniło. Niestety czubek wulkanu był wysoko w chmurach ale możemy sobie wyobrazić, że w całości wygląda jeszcze bardziej pięknie a zarazem jeszcze bardziej groźniej. Za nami rozciągał się szeroki horyzont.
Droga powrotna przebiegała przez nową wioskę, odbudowaną. Domy ze ścian z bloczków betonowych, na podwórkach koguty, gdzieś jakaś krowa. Ładnie tu.
Oby wulkan siedział cicho.
Ruszyliśmy z naszym nie anglojęzycznym kierowcą na drugą część wycieczki, do świątyni Borobodur- jednej z największych świątyni buddyjskich na świecie. Zbudowano ją na wzgórzu, na obszarze porośniętym dżunglą a powstała pomiędzy 750 a 850 r. n.e.,UNESCO.
Dojechanie na miejsce nie było dla naszego kierowcy sprawą prostą - dziś dalej wielkie świętowanie, koniec Ramadanu. Indonezyjczycy odwiedzają swoje rodziny, jeżdżą na wycieczki i mają kolejny dzień wolny od pracy.
Przy wjeździe w pobliże świątyni mega korki, czyli korki razy dziesięć do potęgi szóstej, każdy się przeciska. W niektórych miejscach policja pomaga rozładować zator kierując ruchem, w innych - pomaga lokalna społeczność, tym lokalnym, nasz kierowca płaci dobrowolnie kilka rupii zadatku za ich nieformalną pracę. Jeden ze społeczników prowadzi nas skuterem skrótem na wolne miejsce parkingowe które nie było oczywiste, trzeba było ręczenie odsunąć czy wypchać jedno auto, żebyśmy mogli wjechać na wolny kawałek a potem nas zastawić tym samym autem.
Do świątyni droga przebiega przez liczne stragany i tłumy zwiedzających. Nieznajomi uśmiechają się do nas, niektórzy mówią "hello", jakaś kobieta szarpnęła dziecko wskazując na nas i chichocze.
Kolejka do kas wydaje się nie mieć początku, szczęście że dla obcokrajowców kasy są oddzielne w klimatyzowanym budyneczku i są puste, nieszczęście że jako "obcy" musimy zapłacić 8 razy więcej od osoby niż Indonezyjczycy: lokalni 30 tyś IDR, my 240 tyś IDR! Taka polityka, zresztą na Merapi vulcano też mieliśmy odrębny "Foreigner" cennik.
Wynajęliśmy dodatkowo przewodnika, jednak szybko mu podziękowaliśmy ze względu na słaby angielski. Sama świątynia ma konstrukcje typu piramidowego, chodzi się po zewnętrzu, ma 11 poziomów które odzwierciedlają kolejno stany Buddy-najwyższy to Nirvana. Pielgrzymujący buddyści idą po kolei dookoła każdego poziomu -dotarcie do szczytu zajmuje im zwykle cały dzień. Ważne jest aby okrążać od lewej do prawej inaczej można narazić się na złą karmę.
Jednak w taki dzień jak dziś świątynie zwiedza masa muzułmanów, jako że na Jawie to ta religia jest numer jeden. Budowla jak na swoje lata dobrze się trzyma, ucierpiała jedynie przez wojny kolonialne- wyspa ta jeszcze nie tak dawno była kolonią holenderską.
Czasem kiedy ktoś pyta skąd jesteśmy i mówimy " Poland", oni powtarzają " Holland?". Chociaż trafili się i tacy, którzy znają " Warszawa", "Jak się masz?" a nawet "Alles gut?" :)
Jakie to było miłe uczucie kiedy ktoś po raz pierwszy zapytał się, czy może sobie zrobić z nami zdjęcie. Za trzecim razem zorientowaliśmy się, że wśród tego tłumu jesteśmy jednymi z nielicznych "białych" - widzieliśmy może ze 4 inne "białe" osoby na tysiące zwiedzających Azjatów. Po 10’siątym zdjęciu mieliśmy ochotę uciekać a co chwile podchodziły nowe osoby z prośbą, dostaliśmy nawet zaproszenie do domu!
Kierowca odwiózł nas na Malioboro, gdzie zjedliśmy pyszną kolację tutejszej kuchni i wypiliśmy powszechne tu koktajle ze świeżo wyciskanych egzotycznych owoców.
Jednak w taki dzień jak dziś świątynie zwiedza masa muzułmanów, jako że na Jawie to ta religia jest numer jeden. Budowla jak na swoje lata dobrze się trzyma, ucierpiała jedynie przez wojny kolonialne- wyspa ta jeszcze nie tak dawno była kolonią holenderską.
Czasem kiedy ktoś pyta skąd jesteśmy i mówimy " Poland", oni powtarzają " Holland?". Chociaż trafili się i tacy, którzy znają " Warszawa", "Jak się masz?" a nawet "Alles gut?" :)
Jakie to było miłe uczucie kiedy ktoś po raz pierwszy zapytał się, czy może sobie zrobić z nami zdjęcie. Za trzecim razem zorientowaliśmy się, że wśród tego tłumu jesteśmy jednymi z nielicznych "białych" - widzieliśmy może ze 4 inne "białe" osoby na tysiące zwiedzających Azjatów. Po 10’siątym zdjęciu mieliśmy ochotę uciekać a co chwile podchodziły nowe osoby z prośbą, dostaliśmy nawet zaproszenie do domu!
Kierowca odwiózł nas na Malioboro, gdzie zjedliśmy pyszną kolację tutejszej kuchni i wypiliśmy powszechne tu koktajle ze świeżo wyciskanych egzotycznych owoców.