Wylądowaliśmy w Pangkalanbun, jeszcze tylko odebrać bagaże i jesteśmy gotowi na przygodę. Tylko żeby Fardi na nas czekał, umawialiśmy się z nim będąc jeszcze w Polsce. Miał zorganizować nam 3 dniowy wypad rzeką Kumai w dżunglę.
Jest! Jest Fardi, czeka na nas w koszulce z orangutanem i z uśmiechem na twarzy. Agi, Tomi - welcome on Kalimantan! Fardi, great to meet you :)
Pakujemy się do auta, jeszcze tylko zgłoszenie na policję naszych paszportów, chwila jazdy i już jesteśmy na klotoku. Fardi przedstawił nam obsługę i współpasażerów. Na pokładzie: para Czechów - Barbara i Michal w podróży poślubnej, obsługa: sternik, kucharz, pomoc kuchenna i anglojęzyczny przewodnik imieniem Alpin oraz my. Ledwo weszliśmy na pokład a już
dostajemy obiad: krewetki na przystawkę, ryż, kurczak curry i jakieś liście na danie główne. Do tego owoce, schłodzona woda i fasola sojowa na słodko. Wszystko ładnie podane z plastrami ogórków, pomidorem i liściem sałaty. Smakowało nam bardzo. Sam klotok, czyli drewniana ludka długa na 12m, szeroka na 2,5m dość prosta, ale jest wszystko co potrzeba. Na parterze kajuta dla załogi oraz prysznic i toaleta. Prysznic stanowiła słuchawka prysznicowa podłączona do kanistrów z wodą wyżej umiejscowionych, zamiast kratki ściekowej - deski z wyraźnymi szczelinami i rzeka pod spodem. W toalecie muszla, ale bez automatycznej spłuczki. Na pokładzie wyżej miejsce dla nas, turystów. Jest zadaszenie na większej części pokładu, teraz stoi tu stolik i 4 krzesełka ale na wieczór będzie to składane a rozkładane będą dla nas materace do spania.
Żegnamy się z Fardim i wypływamy. No nareszcie! Z jakby to powiedzieć „portu” wpływamy w ciemnobrązową rzekę. Póki co jest dość szeroko, ale nie dziw bo to jest ujście. Oba brzegi rzeki gęsto porośnięte, jesteśmy podekscytowani.
Alpin opowiada nam o parku, że główną stację Camp Leaky założyła Kanadyjka, dr Biruté Galdikas w 1971 roku i do tej pory mając już 80 lat prowadzi obserwacje orangutanów. To ona odkryła 8 letni okres chowania dzieci. Opłata którą płaciliśmy za klotok zawierała płatność za wjazd do parku, która przeznaczana jest na jego utrzymanie. Przewodnik opowiada nam o plantacjach palm olejowych dla których wycinana jest dżungla na Borneo i o tym, że cały park w którym jesteśmy jest pod ochroną.
Nagle Alpin coś krzyczy niezrozumiale i macha ręką. Nosacze! Są nosacze ! Na drzewach w pobliżu całe ich stado! Ja pierdziele! Cumujemy a ja ani przez chwilę nie mogę oderwać od nich wzroku, aż serce zaczęło szybko walić. Nosacze, mapy z rodziny makakowatych, które charakteryzują się długim nosem - zwłaszcza samce, są tak brzydkie, że aż piękne.
dostajemy obiad: krewetki na przystawkę, ryż, kurczak curry i jakieś liście na danie główne. Do tego owoce, schłodzona woda i fasola sojowa na słodko. Wszystko ładnie podane z plastrami ogórków, pomidorem i liściem sałaty. Smakowało nam bardzo. Sam klotok, czyli drewniana ludka długa na 12m, szeroka na 2,5m dość prosta, ale jest wszystko co potrzeba. Na parterze kajuta dla załogi oraz prysznic i toaleta. Prysznic stanowiła słuchawka prysznicowa podłączona do kanistrów z wodą wyżej umiejscowionych, zamiast kratki ściekowej - deski z wyraźnymi szczelinami i rzeka pod spodem. W toalecie muszla, ale bez automatycznej spłuczki. Na pokładzie wyżej miejsce dla nas, turystów. Jest zadaszenie na większej części pokładu, teraz stoi tu stolik i 4 krzesełka ale na wieczór będzie to składane a rozkładane będą dla nas materace do spania.
Żegnamy się z Fardim i wypływamy. No nareszcie! Z jakby to powiedzieć „portu” wpływamy w ciemnobrązową rzekę. Póki co jest dość szeroko, ale nie dziw bo to jest ujście. Oba brzegi rzeki gęsto porośnięte, jesteśmy podekscytowani.
Alpin opowiada nam o parku, że główną stację Camp Leaky założyła Kanadyjka, dr Biruté Galdikas w 1971 roku i do tej pory mając już 80 lat prowadzi obserwacje orangutanów. To ona odkryła 8 letni okres chowania dzieci. Opłata którą płaciliśmy za klotok zawierała płatność za wjazd do parku, która przeznaczana jest na jego utrzymanie. Przewodnik opowiada nam o plantacjach palm olejowych dla których wycinana jest dżungla na Borneo i o tym, że cały park w którym jesteśmy jest pod ochroną.
Nagle Alpin coś krzyczy niezrozumiale i macha ręką. Nosacze! Są nosacze ! Na drzewach w pobliżu całe ich stado! Ja pierdziele! Cumujemy a ja ani przez chwilę nie mogę oderwać od nich wzroku, aż serce zaczęło szybko walić. Nosacze, mapy z rodziny makakowatych, które charakteryzują się długim nosem - zwłaszcza samce, są tak brzydkie, że aż piękne.
Niestety to endemiczny gatunek i poza Borneo nie ma ich już na wolności nigdzie. Przyglądamy się całej rodzince: mama, tato i 3 podrostków jak przeskakują przed nami na drzewach i nie możemy wyjść z zachwytu. Co za zwinne stworzenia…
W zaroślach przy brzegu ktoś dojrzał gada - aligator!!! Woła przewodnik, biegnę na drugi koniec kajuty żeby zobaczyć - to nic że depczę gdzie popadnie, liczy się czas. Widzę! To jest albo duży jaszczur albo mały krokodyl. Udało mi się zrobić zdjęcie samego ogona. Alpin opowiada, że kiedyś jeden turysta, Francuz wskoczył do wody popływać i został zjedzony…
Ruszyliśmy dalej w górę rzeki w poszukiwaniu miejsca do zacumowania przed zmierzchem. Po drodze mijamy jeszcze wiele drzew z nosaczami - ich rejon. Jedna rodzinka zajęła bardzo wysokie drzewo przy rzece; rozczulające było jak jeden nie już taki mały dzieciak wtulał się do mamy albo jak inny drapał się po plecach. Nic sobie nie robiły z naszej obecności, my się patrzymy na nich a one spoglądają na nas.
Tu, tak blisko równika, dzień i noc trwają po 12 godzin. Ciemno zrobiło się już o 18’stej. Kolację jedliśmy zatem w blasku świec, Barbara i Michał okazali się być bardzo sympatyczną parę. Podobnie jak my lubią podróżować i temat wypraw przodował. Alpin dołączył do nas i opowiadał ciekawe historie: jak tarantula go ugryzła w kostkę na stopie i w szpitalu go odratowano podając antidotum w żyłę udową, o tym że prezydent Bill Clinton był 5 dni temu tutaj a on mu towarzyszył, że jego dziadek nie nosi ubrania tylko ma tutkę na fifolku, że wystąpił w programie azjatyckim " My trip, my adventure", że zaręczył się i będzie zakładał własną firmę, że na Borneo jeszcze niedawno byli łowcy głów i do tej pory jak się powie na Jawie, że jest się z Borneo, ludzie się boją i że właśnie mija nas motorówką dr Galdikas. Słuchamy go a w głębi duszy śmiejemy się, że nam takie opowieści wciska. Mówił tak entuzjastycznie, że nie chcieliśmy mu przerywać, wręcz przeciwnie - podkręcaliśmy pytaniami.
W zaroślach przy brzegu ktoś dojrzał gada - aligator!!! Woła przewodnik, biegnę na drugi koniec kajuty żeby zobaczyć - to nic że depczę gdzie popadnie, liczy się czas. Widzę! To jest albo duży jaszczur albo mały krokodyl. Udało mi się zrobić zdjęcie samego ogona. Alpin opowiada, że kiedyś jeden turysta, Francuz wskoczył do wody popływać i został zjedzony…
Ruszyliśmy dalej w górę rzeki w poszukiwaniu miejsca do zacumowania przed zmierzchem. Po drodze mijamy jeszcze wiele drzew z nosaczami - ich rejon. Jedna rodzinka zajęła bardzo wysokie drzewo przy rzece; rozczulające było jak jeden nie już taki mały dzieciak wtulał się do mamy albo jak inny drapał się po plecach. Nic sobie nie robiły z naszej obecności, my się patrzymy na nich a one spoglądają na nas.
Tu, tak blisko równika, dzień i noc trwają po 12 godzin. Ciemno zrobiło się już o 18’stej. Kolację jedliśmy zatem w blasku świec, Barbara i Michał okazali się być bardzo sympatyczną parę. Podobnie jak my lubią podróżować i temat wypraw przodował. Alpin dołączył do nas i opowiadał ciekawe historie: jak tarantula go ugryzła w kostkę na stopie i w szpitalu go odratowano podając antidotum w żyłę udową, o tym że prezydent Bill Clinton był 5 dni temu tutaj a on mu towarzyszył, że jego dziadek nie nosi ubrania tylko ma tutkę na fifolku, że wystąpił w programie azjatyckim " My trip, my adventure", że zaręczył się i będzie zakładał własną firmę, że na Borneo jeszcze niedawno byli łowcy głów i do tej pory jak się powie na Jawie, że jest się z Borneo, ludzie się boją i że właśnie mija nas motorówką dr Galdikas. Słuchamy go a w głębi duszy śmiejemy się, że nam takie opowieści wciska. Mówił tak entuzjastycznie, że nie chcieliśmy mu przerywać, wręcz przeciwnie - podkręcaliśmy pytaniami.