piątek, 1 sierpnia 2014

Indonezja: Dzień 7 - Orangutany

   Alpin przestrzegał nas, że temperatura w nocy mocno spada, puściliśmy to mimo uszu; zapewne też ściemnia. Jak to mocno spada? Jesteśmy przy równiku, w lesie tropikalnym, jest tak gorąco że stale musimy uzupełniać wodę w organizmie; pewnie temperatura spadnie max. do 25 stopni a to dla naszego Alpina oznacza to zimno.
   W nocy obudził nas chłód, było nie więcej niż 16 stopni. W naszym posłaniu nie przewidziano jakiegokolwiek nakrycia - po prostu podwójny materac, 2 niewielkie poduszki a całość osłonięta moskitierą w rodzaju baldachimu. Dobrze że miałam koło siebie długie spodnie i bluzę, to mogłam się o tej trzeciej nad ranem po ciemku ubrać, gorzej miał Tomek - wymarzł w krótkich spodenkach i koszulce. Patrząc na boki w las było ciemno czarno, widzieliśmy jedynie zarys końca drzew a nad nami bezchmurne niebo i miliony gwizd.
Całą noc towarzyszyły nam różne odgłosy dżungli. Około 4-5 nad ranem nasiliły się rozmaite śpiewy ptaków, dosłownie prześcigały się w kompozycjach. Około 5:30, kiedy słońce na dobre rozjaśniło wszystko wokół dominowały odgłosy małp, można było odnieść wrażenie że są co najmniej dwie wachty niedaleko nas, nawoływały się umilając nam poranek.
   Zjedliśmy poranny obfity posiłek i ruszyliśmy w górę rzeki. Mgła już odparowała, więc krajobraz nabrał ostrości. Promienie słońca padały początkowo tylko na jedną stronę rzeki. Od rana krążyła mi myśl po głowie, że dziś wyjdziemy na spotkanie orangutanom w lesie i w tym momencie tylko to się liczyło. Wszyscy byliśmy tym podekscytowani.
   Kiedy po chwili zobaczyłam ruszające się gałęzie a zaraz potem skaczącego
nosacza, mojej radości nie było końca. Zakotwiczyłam się z krzesłem na dziobie klotoku, w jednej ręce herbata w drugiej ręce aparat fotograficzny, na twarzy uśmiech od ucha do ucha i do przodu! Tomek z kubkiem gorącej kawy dołączył do mnie na obserwacje.
   Widzimy zadziwiającą roślinność a ja z łatwością rozpoznaje już te drzewa, których liście są przysmakiem dla nosaczy. Jest po 8:00 a o 9:00 mamy być na stacji dokarmiania orangutanów, napięcie w moim brzuchu rośnie. Stacja dokarmiania jest to jedna z faz rehabilitacji populacji tych pięknych stworzeń. Orangutany są na wolności ale jeśli zechcą przychodzą na platformę o stałej porze na dokarmianie, gdzie dostają ulubione banany i mleko, przy odrobinie szczęścia będziemy mogli je poobserwować. Dopływamy do nazwijmy to przystanią, gdzie cumują już inne klotoki. Jest mało miejsca na parkowanie więc łódki doczepiają się wzdłuż już zacumowanych, tak że aby wyjść na brzeg musimy przejść - i to dosłownie, przez jedną łódkę i kolejne trzy. Widać, że jest to normą bo nikt nie zwraca najmniejszej uwagi że chodzimy po ichniejszych pokładach.
  Tomek mnie popędza bo tamuje ruch, no ale sorry - pomiędzy klotokami jest pół metra przerwy a w rzece są krokodyle! W brzuchu zaczyna mnie coraz bardziej wiercić, nie wiem czy to ze stresu, czy co. Zaraz mam zobaczyć Orangutany. Idziemy pomostem, który powoli przemienia się w drogę leśną, a nawet powiedziałabym ścieżkę dżunglową. Las gęsto zarośnięty, wiemy, że w pobliżu tego miejsca mieszka ok. 50 orangutanów. Stacja dokarmiania składa się z drewnianej platformy a pracownicy lasu właśnie wykładają wspomniane już banany i mleko.
  Nie musimy długo czekać a już słyszymy trzepot gałęzi. Zza liści, na wysokości połowy drzewa wychyla się brązowa kulka. Czmych, czmych i już jest blisko nas. Młodziutki orangutan pierwszy zgłosił się na deserek. Jest słodki i uroczy, ma może 9 lat. Ale zaraz, zaraz jeszcze coś idzie - to samica z dzieciątkiem uwieszonym na jej brzuchu, jest dużo większa i taka dostojna. Wciąga banana jeden za drugim. To nie koniec - tatuś idzie. Tatuś to jest tak duży, że ja nie wiem jak gałęzie pod nim wytrzymują... Na twarzy ma "talerz". tzw osobnik Alfa, robi wrażenie. Jest powolny a bary ma większe od Pudziana. Stoję jak wryta i zastanawiam się czy to się dzieję na prawdę. Są zaledwie 5 metrów od nas. Młody poszedł, matka z dzieckiem też a " tatusiek" ma duży spust więc dalej je od czasu do czasu zerkając na nas.
Na szczycie drzewa tuż obok platformy coś się dzieje - nowa brązowa kulka - cyrkowiec. Łamie gałęzie i zrzuca je na dół, w końcu jedna z nich ląduje na głowie tatuśka. Ojjj - tatusiek ci zaraz pokarze! Śmiejemy się. Przewodnik wytłumaczył nam, że tym sposobem młody samiec próbuje wykurzyć tatuśka bo też chciałby zjeść ale się go boi i nie wejdzie na platformę dopóki wielka małpa nie odejdzie. Najlepsze, że tatusiek sobie z tego nic nie robił, taki typ co mu nikt nie podskoczy. Nadeszła jednak pora, że się najadł i zniknął w gąszczu zarośli biorąc kiście bananów na wynos. Młody samiec mógł wreszcie najeść się do woli, pojawiały się i inne małpy a drzewa w okół tylko szeleściły.
   Jako że byliśmy w lesie tropikalnym i nie było żadnego przewiewu, czuliśmy się totalnie ugotowani. Wysoka wilgotność sprawiała, że pot wprost spływał po plecach; daliśmy znać Alpinowi że możemy wracać na klotok. Wracaliśmy inną drogą, Alpin chciał nam pokazać unikatowe rośliny- wyglądały jak takie tutki; rośliny te polują na insekty - kiedy jakiś wleci do tutki, zamykają się i pobierają z nich tlen tym samym unicestwiając je. Nie chciałabym tam włożyć palca :)
   Na klotoku czekał już na nas lunch, bajecznie podany z owocowym koktajlem na dzień dobry. Chwila relaksu i ruszyliśmy dalej w górę rzeki. Po jakimś czasie kolor wody z błotnistego zmienił się na klarowny; Alpin mówi, że ten brązowy kolor to przez tutejsze kopalnie diamentów. Kopalnie i plantacje palm olejowych, to główne bolączki Borneo.
   Dotarliśmy do Camp Leaky, główna stacja dokarmiania orangutanów, w tej okolicy żyje ok 200 sztuk " leśnych ludków". Już na pomoście przywitał nas jeden, znowu szliśmy lasem do platformy ale ten las wydawał się być inny- dużo więcej wiszących lian, pięknie. Dochodząc na stacje, dostrzegliśmy na drzewach kolejne okazy, przemieszczały się z drzewa na drzewo. Na platformie i w okół rozegrał się istny teatr, poezja dla oczu i uszu. Było całe mnóstwo orangutanów z różnych stron, nic sobie nie robiły z naszej obecności - jeśli jakaś małpa umyśliła sobie iść do ludzi to nic nie stało jej na przeszkodzie, ludzie sami się odsuwali żeby zrobić małpie przejście a ta nieśpiesznym krokiem sobie przechodziła. Ich twarz, ruch i ten wzrok - takie ludzkie, że ciarki przechodzą. Jedna samica zatrzymała się przy Tomku, chwyciła za spodenki i zaczęła dobierać się do kieszeni. Staliśmy osłupiali, obleciał mnie strach czy coś mu zrobi- w końcu 7 razy silniejsza od człowieka. Kieszenie miał puste i Pani Orangutan łaskawie odpuściła. Co za chwila niepewności ...
Na horyzoncie wysoko w drzewach pojawił się gibon- poruszał się tak śmiesznie że przezwaliśmy go Spider Małpa. Co za szczęście zobaczyć ich tu tyle !
Na klotok wróciliśmy pełni wrażeń, zjedliśmy obiad i przeglądaliśmy zdjęcia.
   Wróciliśmy w dół rzeki i zacumowaliśmy przy palmach na noc. Alpin miał w zanadrzu jeszcze jedną miłą niespodziankę - "Christmas tree" a chodziło o świetliki. Kiedy pogasiliśmy światła, palmy migotały jak choinka na Boże Narodzenie. Pięknie :)