W ogrodzie były też budyneczki- jeden z nich to muzeum i setki wysuszonych motyli w gablocie - biedny ich los, w innym była wylęgarnia. Dziesiątki a raczej setki podwieszonych kokonów, udało mi się nagrać filmik jak jeden z motyli właśnie opuszczał kokon. Najlepsze było to, że luzem latały motyle większe niż dłoń i siadały gdzie chciały - np. na mojej bluzce, na karku .... a co tam. Poszliśmy dalej w ogród, gdzie prezentowały się dorodne okazy owadów: jedne łudząco podobne do liścia, inne do storczyka. Były też 10cm'etrowe
chrabąszcze i takie zielone długie żyjątka, coś między konikiem polnym a patykiem. Mi się najbardziej podobały motyle, Tomkowi robale.
Ruszyliśmy dalej a w drodze wymienialiśmy informacje o naszych krajach z Made. Rozjaśnił nam nieco ich religię, on jest wyznawcą hinduizmu jak większość ludzi na Bali. Made jak wielu innych wyznawców hinduizmu balijskiego codziennie składa ofiarę duchom, jest to zazwyczaj ułożony na złożonym liściu: gotowany ryż i płatki kwiatów. Na to zapala się kadzidło i skrapia święconką. Widzieliśmy to wielokrotnie przed wejściem do domów, sklepów czy przed restauracją a także przy licznych kamiennych bożkach, jest to codzienny rytuał. Wiele bożków ma odstraszający wygląd- smoki, jakieś jęzory, kły, ogony. Oni wierzą, że składając im ofiarę stwory będą ich chronić. Ciekawostką jest to, że mają duży szacunek do wielkich drzew, rzek i gór, wierzą że mają one dusze, dusze umarłych.
I tak dojechaliśmy do Jatuaich Green Land - zapierające dech w piersiach ogromne tarasy ryżowe. Majstersztyk pracy ludzkich rąk. Liczne wzgórza a na nich zielone tarasy niczym fale na morzu. Warto było się pofatygować do tego miejsca, oj warto! Nie mogliśmy odmówić sobie obiadu w tak oryginalnym miejscu. Czerwony ryż z dodatkami smakował wybornie.
Trzecim punktem dzisiejszego dnia była plantacja kawy: arabiki i robusty, to dwie podstawowe odmiany kawy. Krzak arabiki jest wysoki na około 1,5 metra i ma drobniejsze liście, gdzie robusta jest dwa razy wyższa i ma większe liście ale za to mniejsze ziarna. Właśnie ze względu na wielkość ziarna, arabika jest wyżej ceniona. Pokazano nam proces palenia kawy i zaproszono na degustację. Ależ chętnie! Spróbowaliśmy kilka darmowych kaw, w tym kawa czekoladowa, kokosowa i balijska ale za tą NAJ musieliśmy zapłacić. NAJ, mam na myśli Kopi Luwak- najdroższa kawa świata pochodząca właśnie z Bali, która tu na plantacji kosztowała nas jedynie 15 zł za filiżankę. Znałam już wcześniej proces wydobywania ziaren tej kawy i miałam lekki opór żeby się jej napić. Kopi - to po Indonezyjsku kawa, a luwak to cybetka - jeden egzemplarz był trzymany w klatce na pokaz. Otóż cybetka, to taki zwierzak, który charakteryzuje się tym że zjada tylko najlepsze ziarna kawy, kawa przechodzi przez niego i nabiera dodatkowego aromatu. Cybetka robi kupkę a ludzie wyszukują z niej całe ziarna. Pani pokazała nam te ziarna zlepione w kupie oraz ziarna oczyszczone z tej kupy. Ogólnie powiem tak, mi ta kawa śmierdziała i fuj. Nie wiem jak ludzie w Europie czy na Świecie płacą za to po kilkaset złotych za filiżankę, chociaż faktem jest, że kopi luwak nie jest produkowana na skalę masową bo nie da rady. Myślę, że ta kawa byłaby idealna dla wszystkich co lubią dojrzałe, czyli stare, spleśniałe sery oraz te szynki suszone co kilka miesięcy dojrzewają.
Przy okazji zobaczyliśmy na plantacji drzewa kakaowca i ich duże jak melon owoce. Teraz kierowaliśmy się już do Ubud. W Indonezji nie jeździ się szybko, infrastruktura jest dość kiepska a na drogach roi się od skuterów. Madi mówi, że raz na nowej drodze na Bali rozwinął prędkość 100 km/h! Jego rekord życiowy, ale mówi że miał pełne gacie bo krajobraz zbyt szybko przemykał. Był pełen podziwu jak Tomek mu powiedział, że w pracy nie raz jedzie 500 km w ciągu jednego dnia i ma średnią prędkość 130 km/h.
Madi zawiózł nas do hotelu Bunga Permai w Ubud, gdzie mieliśmy rezerwacje.
Nasz pokój w stylu balijskim miał taras z wyjściem na ogród i basen, do którego zdążyliśmy wskoczyć przed zmierzchem. Hotel znajdował się na wzgórzu, a raczej skarpie; w dole słychać było rzeczkę. Ogród był jeszcze ładniejszy niż w hotelu w Sanurze, a siedząc na tarasie czy w basenie roztaczał się szeroki widok na las niżej położony. Obraz jak z pocztówki.
Minusem a zarazem plusem tego miejsca jest to, że jest na totalnym zadupiu, kolacje byliśmy zmuszeni zjeść w hotelowej restauracji, zupa była smaczna ale porcja mała i drogo.
Było już ciemno ale jak to my, wzięliśmy latarkę i poszliśmy w poszukiwaniu jakiegoś lokalnego sklepiku żeby się czymś dopchać. Już widzę miny naszych mam. Pozdrawiam :)
Okazało się, że wiejski sklepik był całkiem niedaleko. Sklep wyglądał zdecydowanie na " trzeci świat" a jego właściciel na nieco zaskoczonego naszą obecnością, zaraz przywołał córkę. Obok butli z gazem część warzywna, dalej kosz wiklinowy z jajami, worki z ryżem, parę butelek wody i innych napojów, prażynki w woreczkach nie firmowych i placuszki z dmuchanego ryżu oraz kiście bananów. Wzięliśmy kilka rzeczy w tym banany - na zewnątrz skórka zielona z brązowymi plamami a w środku bardziej żółte niż u nas i dużo smaczniejsze.