Na dziurawych chodnikach plątają się biali turyści. Szybkie obeznanie w terenie i idziemy do naszego celu czyli Monkey Forest, właściwie nasz główny powód zatrzymania się w Ubud. Jest to park/ las zamieszkały przez makaki, nie byłoby w tym nic dziwnego ale jest to magiczne miejsce ze względu na dużą ilość porośniętym mchem posągów, świątyń i wielkich drzew.
Przed wejściem ściągam kolczyki, łańcuszek i okulary a plecaczek sprytnie oddaje Tomkowi - wiem że małe małpiszony lubią kraść wszystko. Jeszcze dobrze nie weszliśmy a tu pierwsza draka, małpiszony mają zacier. Idziemy alejkami między gęsto i wysoko porośniętym lasem a makaki towarzyszą nam watahami z każdej strony. Jedna zabrała właśnie turyście butelkę z wodą, inna wskoczyła mu na plecy. My wiemy, że jedzenie czy picie w takim miejscu to prośba o bliskie spotkanie z małpiszonem. W przeciwieństwie do orangutanów, makaki są
złośliwe, często agresywne i zdarza się że ugryzą.
Przed naszymi oczami wielkie drzewo, największe jakie kiedykolwiek widziałam. Jest rozłożyste, a z korony wisi cała masa lian i jakby roślinnych sznurków. Korzeń jest również nietypowy, rozgałęzia się na na setki odnóg. Rośnie przy samej rzeczce, przez którą prowadzi kamienny obrośnięty mchem pomost. Poręcze stanowią wyrzeźbione w kamieniu smoki. Jeśli ktoś oglądał Awatara, to to jest istne drzewo życia. Zatrzymujemy się przy nim na dłuższą chwilę i zatapiamy wzrok, drzewo jak nie z tego świata.
Wędrowaliśmy alejkami dopóki klimat tropikalny dał nam się we znaki, wysokie drzewa odcięły nas od jakiegokolwiek powiewu wiatru.
Wróciliśmy do centrum, na targowisku kupiliśmy szale z kaszmiru dla siebie i naszych mam a Tomek wybrał sobie koszulkę z Bintangiem. Przysiedliśmy na obiad i potem wypisaliśmy kartki, mam nadzieję że wszystkie dojdą.
Dzwonimy do naszego kierowcy Made, czy by nas nie przewiózł jutro z Ubud do Gilimanuk. Gilimanuk, miejscowość położona skrajnie na północnym zachodzie Bali, skąd mieliśmy wziąć prom na Jawę wschodnią a tam po noclegu wspiąć się na wulkan Kawah Ijen. Made niestety ma już nagranych innych turystów ale oddzwonił, że może zorganizować kolegę. Ok.
Wróciliśmy do hotelu. Znowu by się coś zjadło, ale naszej hotelowej restauracji mówimy stanowcze NIE. To co, latarka i idziemy w poszukiwaniu Warung'a.
Warung - tak nazwane są przydrożne knajpki w których przesiadują lokalni ludzie. Jest tam smacznie- domowa indonezyjska kuchnia i tanio.
Zatem idziemy sobie drogą, witamy się ze sklepowym u którego robiliśmy wczoraj zakupy, idziemy dalej mijając hodowlę kur aż na drodze mamy blokadę. Blokadę stanowiło jak dobrze policzyłam 11 psów wielkości dobermana, wszystkie jednakowo wyglądały choć miały różne ubarwienie sierści i chyba nie były rasowe. Droga wąska i stoi ich tyle i się gapią, dookoła ani jednego człowieka. Jeden z nich zaczyna warczeć i robi się napięta atmosfera, odpuszczamy. Wycofujemy się zawracając, ufff...
Został się zatem tylko ten wiejski sklep, pytamy właściciela Warung ? i pokazujemy że chcemy jeść, bo gościk jak można się domyśleć po angielsku ni w ząb, za to jego córka i owszem. Generalnie po 3 minutach siedzieliśmy na skuterach, Tomek z właścicielem, ja z jego córką i jechaliśmy do jednego z lepszych Warungów w jakich mieliśmy okazje zjeść. Jechać z obcymi nie wiadomo gdzie, uśmiecham się na samo wspomnienie. W knajpce swojska atmosfera, kilku gościków siedzi dookoła stołu sącząc Bintanga i śpiewając do gitary. Sklepikarz powiedział coś do nich w swoim języku i wszyscy miło nas przywitali. Za 2 obiady w tym grillowane żeberka i ze świeżo wyciskanym sokiem z papaji i mango zapłaciliśmy ok. 16 zł. Za podwózkę skuterami w 2 strony domówiliśmy się ze sklepowym na 6 zł. Podrzucili nas pod samo wejście do hotelu zadowoleni. Bardzo mili ludzie.