piątek, 8 sierpnia 2014

Indonezja: Dzień 14 Promem na Jawę

    Kolega Made zjawił się punktualnie a nawet przed czasem. Jedliśmy śniadanie, kiedy podszedł się przywitać i dać znać że już jest. Kończymy jajecznicę, pakujemy plecaki i w drogę. Tym razem żadnych specjalnych stopów, droga do Gilimanuk choć jedyne 150 km zajmie nam 4 godziny. Potem prom i jeszcze trafić do hotelu w Ketapangu. Naszym następnym celem jest aktywny wulkan Kawah Ijen na wschodnim brzegu Jawy. Podjeżdża się autem maksymalnie blisko wulkanu a dalej wspina się pieszo. Właśnie jeszcze transportu pod wulkan nie mamy załatwionego, znajdziemy na miejscu.
   Generalnie trasa do Gilimanuk wiodła wzdłuż zachodniego brzegu Bali, powyżej Kuty, nie ma tam jednak nic wartego bliższej uwagi. Zatrzymaliśmy się tylko raz nad oceanem, pierwszy raz zobaczyliśmy mieniący się czarny piasek. Kolor zawdzięcza pyłowi z wulkanu, których na Bali też nie zabrakło. Piasek wygląda na szorstki, w rzeczywistości w dotyku jest jednak delikatniejszy niż biały piasek na południowych
plażach wyspy.
   Dojechaliśmy do portu, kierowca przeprasza nas i mówi że musi wysadzić nas nieco wcześniej " Nie mam licencji na przewóz i nie mogę wjechać na teren portu. Jak policja by nas zatrzymała oboje mielibyśmy kłopot". Super, że teraz nam to mówisz...No nic, nie będziemy wszczynać draki bo po co, wysiadamy, plecaki na grzbiet i do portu.
   Kupujemy bilet na prom, ok. 2 zł i wsiadamy na ten... wrak. Stojąc na pokładzie, zastanawiamy się czy oni mają jakiekolwiek regulacje BHP. Blacha pordzewiała, siedzenia porwane, podłoga się klei z brudu, jakiś gość sprzedaje z miski orzeszki. Mogliśmy wynająć motorówkę, ale po co przepłacać. Spoko, miejscowi z tego korzystają to my też możemy. Tylko dlaczego jest tu ich tak niewielu? I dlaczego mam wrażenie że dziwnie na nas spoglądają? Hmm... nie czuje się tu komfortowo, niech będzie już ten drugi brzeg. Tomek się ze mnie nabija, że zaczynam panikować a ja się cieszę, że nie płyniemy w nocy bo co byłoby wtedy…
   Ledwo wysiadamy a już dostajemy ofertę wycieczki na Kawah Ijen uwzględniającą transport z hotelu i przewodnika. Kierując się naszą zasadą, odrzucamy pierwszą ofertę ale bierzemy wizytówkę. Sprawa jest prosta, biali z plecakami wysiadający z promu przez cieśninę Balijską albo szykują się na wulkan Bromo albo Kawah Ijen, ewentualnie na plantacje kawy bo innych ciekawych miejsc w tym pobliżu nie ma. A propos znane nam cukierki Kopiko pochodzą właśnie z Jawy.
Zaraz przechwytuje nas inny gościk oferując transport z portu do naszego hotelu. Stargowaliśmy cenę o połowę i pojechaliśmy.... ciężko to nazwać busem. W Europie nie widziałam takiego pojazdu, jest to coś na kształt busa ale nie zajmuje więcej miejsca niż standardowa osobówka a złym stanem przebiło to coś nawet prom. Tomek pochyla głowie, bo w pojeździe dla Azjatów nie przewidziano wysokiego wzrostu. Klimy oczywiście nie ma ale nie trzeba, bo w aucie boczne drzwi są otwarte na stałe. Siedzenie stanowi ławka w kształcie "U" na około ścianek w środku. Zmieściło mi się tylko kawałek półdupka, bo ławka płytka na jakieś 20 cm. Przy oknach biegnie poziomo metalowa rurka, takie zabezpieczenie żeby opierając się nie wybić i tak już posklejanego okna. Wnętrze auta przy kierownicy przypomina mi syrenę szwagra przed remontem. Jak to jedzie ?
I tak poznaliśmy Bemo Jawajskie, mini bus stosowany w transporcie publicznym. Ten pomalowany kilkanaście lub dziesiąt lat temu na niebieski kolor był prywatny, ale takie same są publiczne tylko żółte.
   Kierowca zatrzymuje się i zbiera innych ludzi z drogi. Po drodze tankuje za sumę 10.000 IDR czyli za 2,80 zł i jedziemy dalej. Śmiejemy się z Tomkiem, że przejazd tym wynalazkiem to przygoda sama w sobie. Szczęśliwie zostaliśmy odwiezieni pod same wejście hotelu, który znajdował się przy gł. drodze. Marih hotel, jego 5 minut skończyło się parę lat temu, ale jak na jeden nocleg jest ok. Wyskoczyliśmy jeszcze do centrum Banjuwangi, dużego miasta nieopodal aby znaleźć transport na wulkan i coś zjeść. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności pojechania publicznym żółtym Bemem, które zatrzymaliśmy jak autostop. Policzyłam, że w środku jechało nas 12 osób a patrząc na ten mini bus nigdy bym nie uwierzyła że się tyle zmieści. W busie poznaliśmy Araba, który przedstawił nam żonę i córkę, mówi że ma jeszcze 4 córki i 3 synów. Mieli jeszcze czwartego syna ale im umarł. Żona oczywiście chusta na głowie, bo przecież na Jawie od razu odznacza się muzułmanizm.
   W centrum nic ciekawego, nie znaleźliśmy lepszej oferty od tej pierwszej co dostaliśmy przy porcie, więc zadzwoniliśmy na numer z wizytówki i umówiliśmy się na odbiór o 1:00 w nocy z naszego hotelu. Dlaczego tak w nocy?
Kawah Ijen to aktywny wulkan, w którym utworzyło się lazurowe jeziorko. Ale nie można się w nim kąpać :). Jest to jezioro siarkowe, jego opary są bardzo toksyczne a kąpiel kończy się śmiercią. Lokalni ludzie wchodzą na wulkan a następnie schodzą ok. 50 metrów w głąb krateru gdzie płynna siarka na miejscu zamieniana jest w stan stały, a bloczki tragarze wynoszą poza wulkan gdzie oddają surowiec do skupu. Surowiec to siarka niemalże w czystej postaci.
Zatem dlaczego 1:00 w nocy? Pod wulkan z hotelu będziemy jechać ok. 1,5 h, potem wspinaczka na krater następne 1,5 h. Musi być jeszcze ciemno, żebyśmy zobaczyli unikat- blue fire, niebieski ogień we wnętrzu krateru, oraz wschód słońca ze szczytu.