Na parkingu są już inne samochody, głównie jeep'y. Na naszą siedmioosobową grupę czeka już lokalny przewodnik. Pochmurne niebo zasłoniło gwiazdy, jest ciemno i nawet nie widać zarysu naszego wulkanu. Ok, czas ruszać. Na trasie 3 km musimy wznieść się w pionie o 500 metrów. Przewodnik oświetla drogę latarką, my mamy swoją.
Na razie idzie się nadspodziewanie spoko, chociaż od samego początku cały czas
pod górę. Po pierwszym kilometrze wspinaczki mam pierwsze zwątpienie, czy to był dobry pomysł. Nogi mnie nie bolą, ale oddycha mi się coraz ciężej i odczuwam osłabienie na głowie, takie jakby uderzenia gorąca. Jesteśmy na wysokości ponad 2700 m npm, wysokość podobna do tej jak byliśmy we Francuskich Alpach na nartach z tą różnicą że tam zjeżdżaliśmy w dół. Im wyżej, tym powietrze jest rzadsze, ciężej się oddycha i szybciej męczy - tak kiedyś czytałam. Muszę przystanąć, jest kłoda to sobie siadam na chwilę, niech się wszystko unormuje. Francuz wyrwał do przodu, nie będzie czekał. Ok, serce już nie wali, możemy iść dalej. Idziemy żółwim tempem, non stop pod górę, ale to non stop; zresztą każdy wie jaki kształt ma wulkan. Po drodze w przeciwnym kierunku mija nas kilka osób, zrezygnowali z wejścia i wracają na parking. Ja znowu potrzebuję się zatrzymać, Węgry poszli też już przodem. Nie wiem czy dam radę, pytam przewodnika jak daleko jeszcze? Mówi że za nami nieco ponad 1/3 trasy dopiero. Jest ciężko, Tomek daje radę a ja mam jakieś zawroty głowy i słabo się czuję jakbym zaraz miała omdleć. Przy moim rodzinnym domu jest dość ostry podjazd, tak właśnie wygląda tu cała trasa. Przysiadam na kolejnej kłodzie, pocieszające że nie tylko ja. Z innych grup widzę, że też są słabe ogniwa. A te kłody wzdłuż drogi to chyba celowe. Co robić? Iść dalej? Czy wracać na parking? Jest ciemno i zaczyna mżyć deszcz. Niby chłodno ale po plecach leci pot. Na uboczu leży jakaś osoba i kilka ludzi stoi obok niej. Poruszyła się, więc nie jest najgorzej. Idziemy dalej a w głowie kłębią się myśli.
Nie, nie poddam się! Wejdę tam na górę choćby miało mi to zająć 5 godzin! Finalnie zatrzymywaliśmy się co kilkanaście metrów, łyk wody, dojście do siebie i dalej. Przewodnik i Tomcio szli cały czas obok i żaden z nich mnie nie popędzał. Tomek był pełen obaw i proponował odwrót a ja wiedziałam, że uda mi się wejść na szczyt tylko potrzebuję więcej przerw. Droga jest cały czas stroma, gdyby było chociaż kawałek płaskiego... Dogoniliśmy Węgrów, którym forma już też spadła i teraz ślimaczymy się razem, jedynie Francuza nie widać ale patrząc na jego ubiór i przygotowanie to pewno taki wulkan zjada na śniadanie. Im wyżej jesteśmy, tym jest chłodniej. Teraz to mnie już nie obchodzi czy kłoda jest czysta, siadam gdzie popadnie, na ziemi też. Chociaż na minutkę...Przerwy przynoszą mi dużą ulgę, normuje mi się wtedy oddech i przede wszystkim nie kręci aż tak w głowie.
Nie wiem jakim cudem..... ale weszłam! Udało się! Ja Amazonka i mąż weszliśmy na szczyt aktywnego wulkanu i satysfakcja że się nie poddałam w drodze jest nieoceniona. Stoję tu, nad kraterem i wiem że mogę wszystko. Czuję się dobrze. Jestem nieskromnie dumna z siebie, Tomcio też pieje z zachwytu " Mania, udało Ci się!". Ścieżka wąska na kilka metrów, po naszej lewej jedna skarpa w dół, prosto do wnętrza krateru, po naszej prawej stronie druga skarpa w dół- zew. część wulkanu. Jednak nadal jest ciemno, więc widzimy tyle ile nam latarka pozwala. Jest zimno, ok 12 stopni a do tego wieje porywisty wiatr i nadal mży.
Przed nami stoi duża tablica informacyjna "Turystom zabrania się schodzenia w głąb krateru ze względu na niebezpieczeństwo". Wiemy, że za dnia do krateru schodzą tragarze, czy jak to się nazywają- górnicy i wydobywają cenną siarkę. Mimo tablicy, większość turystów pcha się na wąską ścieżkę w głąb krateru, w ciemności - jedynie z latarką. Ich ciekawość zobaczenia z bliska procesu przemiany płynnej siarki z jeziorka w żółte bloki jest większa niż bezpieczeństwo. Najbardziej szkodliwe są opary, schodząc kilkadziesiąt metrów w głąb krateru stężenie toksyn jest niebezpiecznie wysokie. Nie zważamy na to, że Węgrzy schodzą w dół z przewodnikiem podekscytowani jak większość turystów, razem z Tomkiem i innymi nielicznymi zostajemy na szczycie gdzie hula wiatr.
Niebo zaczyna się rozrywać i widać jaśniejszą plamę, wstaje słońce.
Widzimy zarys krawędzi krateru, jest większy niż sobie wyobrażałam. No tak, ale skoro jeziorko w jego wnętrzu ma 1 km średnicy to cała korona musi być też wielka.
Jest gęsta jak mleko mgła ale wiatr i słońce powoli odkrywają potężną bryłę. Mamy szczęście zobaczyć niebieski ogień w miejscu wydobywania siarki oraz odsłoniła nam się większa część jeziora. Wspaniały widok, nagroda za wspinaczkę. Robimy kilka zdjęć. Widzimy pierwszych górników, idą ścieżką tą co turyści, nie mają specjalnych ubrań ale zwykłe ciuchy, często brudne i podarte, na nogach zwykłe kalosze chociaż jeden ma klapki. Odznaczają się bambusowym ok. 1,5 metrowym kijem na którym na obu końcach podwieszone są wiklinowe jeszcze puste kosze. Górnicy znikają w głąb krateru.
Przychodzą nagle ciemne chmury i silny wiatr. Nie będzie katalogowego wschodu słońca. Jeziorko na nowo przykrywa mgła a mżawka zamienia się w deszcz, zimny deszcz bo nadal wieje zimny wiatr. Czekamy na Węgrów i naszego przewodnika żebyśmy mogli wrócić razem na parking. Widzimy pierwszego tragarza wychodzącego z krateru, w koszach ma żółte bloki, idzie z mozołem uważnie patrząc na który kamień stanąć, zaraz będzie miał bardziej gładką ścieżkę. Zejście do wnętrza krateru kilkadziesiąt metrów i powrót zajął naszym towarzyszom godzinę czasu, tyle my byliśmy na szczycie. Nasze ubrania były przemoczone a palce zesztywniały z zimna. Zdecydowaliśmy, że wracamy bo nie mieliśmy gdzie się schronić a deszcz nabierał na sile, wtem słyszymy wołanie " Tomas! Agnes!" i jesteśmy już w grupie z Węgrami.
Rozpoczynamy zejście do parkingu, widoczność jest słaba przez deszcz i zawiesistą mgłę. Najważniejsze, że czuję się nadal dobrze poza tym, że jest mi zimno i marzę o suchym ubraniu i gorącej herbacie. Przewodnik wyciąga żółty kawałek surowca- wygląda jak nalana z wosku 10’cio centymetrowa choinka. Mówi, że nie zdecydowaliśmy się zejść w głąb krateru więc on przyniósł nam pamiątkę, siarkową choinkę. Spodziewamy się, że za darmo nic nie ma, więc pytamy - ile chciałby za to? Mówi bez przekonania że 6 zł. Nie przyznałam się wcześniej ale przewodnik miejscami pchał mnie w drodze do góry, normalnie przyłożył dłoń do moich pleców i wio. Choćby dlatego bez targowania odkupujemy surowiec. Będziemy mogli wyrabiać zapałki ;)
My schodzimy a kolejni górnicy mijają nas z pustymi koszami idąc w górę, nie zważają na złą pogodę; niektórzy mają foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Rozmawiamy z przewodnikiem, mówi że on na ten wulkan wchodzi już 15 lat, jest również górnikiem. Po tym jak nas sprowadzi na dół prześpi się 2 godziny i będzie wchodził z koszami. Nie wnikamy jaką część za naszą wycieczkę on otrzymał, zapewne niewiele.
Skup płaci za każdy kilogram surowca, jest to siarka w 99% stężeniu. Za jeden kilogram górnik mówi, że otrzymują w przeliczeniu ok. 0,23 zł dlatego starają się nabierać do koszy maksymalnie dużo. Średnio oba kosze które noszą opierając bambusowy kij na barku ważą w sumie 80 kg ! Tych górników których spotykamy na drodze są drobnej postury i szczupli, tak samo jak nasz przewodnik. Do góry wchodzą praktycznie bez zadyszki. Za jeden kurs, który zajmuje im średnio 4 godziny zarabiają ok 18 zł a kursów robią 2-3 w ciągu dnia. Taka praca.
Jesteśmy na parkingu, schodziło się znacznie szybciej, niewiele ponad pół godziny. W naszym busie czeka już na nas kierowca ale też Francuz. Wszyscy jesteśmy zmarznięci, przemoczeni i brudni. Panie kierowco możemy ruszać, jedźmy do hotelu.
W hotelu gorący prysznic, suche ubrania i gorąca herbata. Tego było nam trzeba, szczęśliwi i pełni satysfakcji idziemy na śniadanie.
Mamy jeszcze 3 godziny zanim musimy się wymeldować zatem prześpijmy się chociaż godzinkę. Śpimy ze dwie...ale budzimy się prawie jak nowo narodzeni. Z uśmiechem pakujemy plecaki i łapiemy Bemo do portu. Czas na nowe miejsce.
Jest dla nas zagadką, dlaczego w porcie jest dużo więcej ludzi. Nasz prom jest przeładowany i przeludniony. Finalnie lądujemy na najwyższym pokładzie ale tam też już ludzie siedzą na podłodze. Ok, zostajemy tu, płynąć będziemy tylko pół godziny więc damy radę. Pokład stale się jeszcze dopełnia i przychodzą nowi ludzie, jest wypełniony zdecydowanie w ponad 100%.
Naszym kolejnym celem jest Pemuteran na Bali. Jest to niewielka miejscowość, w której mieszkańcy skrzyknęli się aby utworzyć projekt odbudowy rafy koralowej. Prowadzony projekt jest podobno obecnie największym tego typu na świecie. Kilkanaście metrów od brzegu są umieszczone bioskały, są one siedliskiem dla kolorowych ryb i korali. Z Pemeturanu niedaleko jest też na wyspę Menjangan, która w całości wraz z terenem podwodnym objęta jest ochroną, nie ma tam hoteli. Chcielibyśmy wypłynąć w pobliże wyspy na snoorkling lub nurkowanie i zobaczyć te olbrzymie rafy koralowe z których słynie. W miejscowości chcielibyśmy zakotwiczyć na 3 noclegi pod kątem plażowania, pływania i relaksu, taki stop po poprzednich aktywnych dniach.
W porcie w Gilimanuk wychaczają nas już taxi a raczej tzw. privet car. " Transport?! Potrzebujecie transport?!" Tak, potrzebujemy, ale wolimy transport publiczny. Idziemy na busa, balijskim Bemem jeszcze nie jechaliśmy. Na nazwijmy to dworzec jesteśmy chwilę później, jeden z kierowców pyta gdzie chcemy jechać. Mówimy- Pemuteran. Dawajcie tędy szybko, to jest wasz autobus. Ok! Kierowcy chętnie biorą turystów, którzy ceny mają zwykle specjalne, 2 lub 3 razy wyższe niż lokalni, dla nas jest to jednak nadal niewielka kwota i znaczniej mniej niż privet car więc nie protestujemy. Autobus jest większy od tych którymi jechaliśmy na Jawie co nie znaczy że w dużo lepszym stanie. Ma nawet fotele w rzędach i jest już wypełniony ludźmi, znalazły się jednak wolne siedzenia dla nas, problem jedynie z miejscem na nasze plecaki ale jakoś upychamy.
Śmiejemy się z Tomkiem, że podróżowanie w Indonezji jest takie łatwe. Nie musisz znać godziny odpływu promu, rozkładu jazdy autobusu, wiedzieć gdzie są przystanki; wszystko na pozór chaotyczne sprawnie funkcjonuje bez zegarka i rozpisów i to płynnie.
Meldujemy się w Suka Sari nie mogąc wyjść z podziwu, że autobus wyrzucił nas na przeciw hotelu. W Pemuteranie jest tylko jedna droga, przelotowa w dodatku, więc hotele są albo między plażą a ulicą albo za ulicą. Suka Sari jest w tej drugiej linii. Pokoje stanowią parterowe budyneczki i każdy ma własne wejście z ogrodu i wyjście tylne do ... toalety. Brzmi dziwnie? Toaleta to jakby dodatkowe pomieszczenie, ze ścianami ale bez sufitu. Więc przechodzisz przez pokój, otwierasz drzwi i siadasz na tron patrząc w niebo lub bierzesz prysznic, gdzie nie ma tradycyjnej słuchawki a woda leje się z glinianego dzbana i patrzysz na bananowca który rośnie obok przewyższając wysokość ściany. Rozwiązanie dość oryginalne i podoba nam się.
Jemy obiadek i pytamy właściciela homestay'a czy znalazłby dla nas pokój na kolejne dwie noce, bo system booking z którego często korzystamy pozwolił nam na rezerwację tylko jednej nocy w ramach dostępności. Właściciel mówi, że ma wolny jedynie większy, rodzinny pokój ale zrobi nam dobrą cenę. Dogadaliśmy się i fajnie. Polecił nam też centrum nurkowe które organizuje wypady na Menjangan w tym snoorkling. Sprawdzimy ale najpierw orzeźwiająca kąpiel w basenie. Supcio.
Mamy jeszcze pranie do oddania, ale niespecjalnie chce nam się teraz z tym biegać.
Jest już po 18:00 i zapada zmierzch, wyściubiamy nos z hotelu żeby rozeznać okolicę. Idziemy do poleconego centrum sportów wodnych, Tomka korci nurkowanie z butlą, od dawna o tym marzył. Ja jednak mam " lekkiego" stracha i generalnie rurka z maską by mi wystarczyła. Mam obawy jak to jest kilka metrów pod wodą z tym całym sprzętem, zobaczę brzydką rybę czy poczuję tony wody nad sobą i będę musiała natychmiast na powierzchnię, na łódź najlepiej a to się tak szybko nie da. Jednak Tomek przekonuje mnie tłumacząc jak dziecku, że to na pewno fajne jest, że wiele ludzi nurkuje, będzie instruktor z nami i że zobaczę piękny podwodny świat a przy odrobinie szczęścia znajdziemy rybkę Nemo. Ok, zróbmy to!
W polecanym przez Suka Sari centrum nurkowym krzyczą sobie prawie dwa razy więcej niż wynikało z forum podróżniczego, które Tomek nie omieszkał przeczytać. Tłumaczą, że wysoki sezon, brak instruktora i z ceny 1 370 000,00 IDR za osobę nie zejdą. Dziękuję, do widzenia. Idziemy na plażę, tu kolejne centrum nurkowe; prowadzi je Australijczyk i oferuje nam nurkowanie intro za 750 000,00 IDR za osobę, już lepiej ale nadal nie dobrze. Nie dobrze, bo Australijczyk mówi, że to nurkowanie intro to nie przy wyspie Menjangan ale tu przy brzegu. Weźmie nas na 2-3 godziny parę metrów od brzegu, nauczyłby nas podstaw nurkowania ale oglądalibyśmy głównie piach i to czarny, więc niech spada.
Przypomniało mi się, że będąc jeszcze w Polsce pisałam w sprawie snoorkowania przy Menjangan do polecanego na forum centrum nurkowania w Pemeturanie, Fun&Fun Diving. Zrobili ofertę na snoorkling ale zaproponowali też nurkowanie, 800 000 IDR za osobę za intro przy Menjangan. Idziemy tam!
No i załatwione, jutro o 16:00 mamy szkolenie ze sprzętu. Będziemy mieć też 15 minutowe ćwiczenia w basenie z całym ekwipunkiem a pojutrze o 9:00 jedziemy najpierw godzinę busem do parku przyrody, skąd będziemy mieć łódź na Menjangan. Przy wyspie będziemy mieć 2 zejścia z instruktorem w oceanie a w przerwie między nimi lunch. I to wszystko za 800 000 IDR za osobę. Obsługa w centrum bardzo miła i rzeczowa. Instruktor, młody Indonezyjczyk w długich jak król lew włosach i komicznym śmiechu od razu dobrał nam odpowiedni rozmiar maski j płetwy coby były dla nas zarezerwowane.