Po godzinie jazdy przesiadamy się na łódź a na niej my, para Francuzów, Król Lew, drugi instruktor i sternik. Normalnie mieści się więcej ludzi ale ekwipunek w tym 6 butli z tlenem zajmuje prawie połowę miejsca.
Ocean wydaje się być spokojny, to dobrze. Zresztą okolice Menjangan znane są z tego, że nie ma tu silnych prądów co zwiększa nasze bezpieczeństwo.
Pół godziny i jesteśmy przy wyspie, wydaje się być niewielka, jak jedna wystająca z wody porośnięta zielenią góra. Na jednym skraju piękna świątynia, w tej okolicy pływają już pierwsi snurkowie. Płyniemy na drugą stronę Menjangan, ok. 50 metrów od brzegu jest zaledwie na oko 4 metry głębokości i widać stopniowe zejście głębiej, łagodne nachylenie. Przejrzystość jest doskonała. Ten punkt nazywa się "Sandy slope" i jest to nasze pierwsze miejsce zejścia pod wodę. Ubieramy pianki i kolejno pas z obciążnikami, płetwy i cały sprzęt. Kamizelkę z doczepioną butlą zakładamy na siedząco na skraju ławki, pompujemy do niej powietrze za pomocą czerwonego przycisku, nasuwamy maskę i wkładamy przewód z tlenem do buzi. Teraz jeszcze tylko .... fikołek tyłem i jesteśmy w wodzie. Tomek na pierwszy ogień, potem ja w pełnej koncentracji.
Jestem zaskoczona, że tyle kilogramów osprzętu w wodzie wydaje się takie lekkie i że kamizelka z łatwością wypycha na powierzchnię. Pod nami lazur wody i jasny piasek oświetlany przez słońce, tak, że widać dno jak na dłoni. Gdzieniegdzie widać skały wystające z piasku, woda nadal spokojna jak tafla jeziora. Jesteśmy na powierzchni tworząc okręg: ja, Tomek i Król Lew. Długowłosy instruktor sprawdza naszą uprzęż i daje znać kciukiem że będziemy się zanurzać co oznacza odpompowanie powietrza z kamizelki. Ok. Powoli opadamy w kierunku dna, szybko odczuwam zmianę ciśnienia co przejawia się zatkanymi uszami, tj. czasem robi się w górach. Nie można ziewnąć pod wodą dla wyrównania ciśnienia, rozwiązaniem jest jak nam tłumaczono zacisnąć palcami nos i mocno dmuchnąć. Podziałało. Instruktor trzyma mnie cały czas za rękę i co chwila sprawdza czy ze mną ok, wie że trafiła mu się panikara. Tomek swobodnie nurkuje obok nas. Jesteśmy nieco ponad dnem i schodzimy niżej po zboczu, co jakiś czas każdy z nas wyrównuje sobie ciśnienie przez dmuchanie. Nie musimy długo płynąć a już wyłania się wielobarwna rafa i przeróżne kolorowe ryby. Płyniemy spokojnie a ja doznaje olśnienia, że jest fajnie. Nic mi nie przecieka, oddycha się dobrze, po co się tak bałam? Z Tomkiem dajemy sobie sygnał palcami "ok", na znak że jest git. Pod nami płynie dużej wielkości kalmar, tak śmiesznie się porusza. Barbara go jadła z grilla kilka dni temu jak byliśmy na wspólnej kolacji. Widzimy rozmaite korale, niebieskie rozgwiazdy o średnicy co najmniej 30 cm, pasiaste i plamiaste rybki, rozpoznaje też takie które widziałam u nas w zoologicznych. Płyniemy spokojnie wzdłuż rafy, która zdaje się nie mieć końca. Jest tu tak spokojnie, ryby nie uciekają przed nami, możemy się im przyglądać. Jaka tu różnorodność.... I nadeszła wisienka, znaleźliśmy Nemo! W ukwiale charakterystyczna pomarańczowa rybka z żółtymi pasami, jest tu tych ukwiałów więcej, całe rodzinki Nemo! Są też rybki, które pływają pojedynczo lub w kilka osobników ale są też całe ławice. Jedna ławica to duże, wielkości może 40-50 cm płaskie pionowo ryby. Niektóre rybki mają z buzi taką jakby tutkę, inne mają posępną minę karpia. Nie możemy się nadziwić ile tu kolorów. Pod wodą byliśmy nieco ponad 40 minut i nurkowaliśmy docelowo na głębokości 11-12 metrów.
Przerwa na lunch na łodzi, podpływamy też na inną rafę, nie mogę się doczekać drugiego zejścia. Oboje z Tomkiem jesteśmy zachwyceni i trochę żałujemy że dopiero teraz spróbowaliśmy. Oczywiście Maniek mi dogryza, bo przecież szłam na to jak na skazanie. Czas na drugie zejście, zmiana butli i hop fikołek do wody. Już zacieram ręce na zejście niżej. Król Lew mi zaufał i już nie trzyma, widzi że radzę sobie dobrze, podobnie jak Tomek. We trójkę penetrujemy bogaty podwodny świat.
Po wypłynięciu jesteśmy znowu nabuzowani zachwytem, wymieniamy wrażenia z Francuzami, im też się bardzo podobało. Wyraz satysfakcji i uśmiech nie schodzi nam z twarzy. W drodze do hotelu planujemy, że następne wakacje trzeba by było ukierunkować typowo na nurkowanie.
Jest już po 15:00 kiedy wracamy do hotelu, prysznic, chwila odsapnięcia i idziemy na obiad do Tira Warung. Przy jedzeniu rozmawiamy, że wczorajszy dzień nie był perfekcyjny ale dzisiejsze nurkowanie wynagrodziło z zapasem. Po smacznym jedzonku czas na umówiony wczoraj masaż. Ja wybrałam sobie wywodzący się z Bali masaż gorącymi kamieniami a Tomek balijski masaż jaśminowym olejkiem. Fantastycznie.
Wracając odebraliśmy pranie i wszystko szło już znowu po naszej myśli :)