Lubię ten moment kiedy znowu ma się plecaki na grzbiecie i rusza się do nowego, nieznanego miejsca. Do końca pobytu nie mamy już nigdzie żadnych rezerwacji hotelu, żadnych biletów autobusowych, po prostu wolnym być i z przygodą iść.
Ustawiamy się przy głównej drodze i łapiemy Bemo. Dosłownie kilka minut i już siedzimy w środku, nasze plecaki jednak się już nie zmieściły! Spokojnie, są przywiązane sznurkiem do dachu. Siedzimy ściśnięci w ostatnim rzędzie i zerkamy co jakiś czas do tyłu, czy któryś z plecaków nie zleciał na drogę. To Bemo jest węższe od tego, którym jechaliśmy do Pemeturanu co nie znaczy, że się nie zmieści tyle samo osób. W tamtym autobusie w jednym rzędzie były dwa wąskie fotele, wąska alejka i znowu dwa wąskie fotele, w tym busie jest jeden wąski fotel, wąska alejka i następnie dwa wąskie fotele. Jednak weźmy taką mini alejkę, daje się kładkę pomiędzy siedzeniami i proszę, następne miejsce gotowe. Można? Można.
Nagle jakieś wołania do kierowcy, na które zatrzymuje on bus
. Jeden lokalny wybiega na ulicę, a ja już widzę o co chodzi: nie zauważyłam wcześniej, że na przodzie gdzieś między nogami transportowane są kokosy. Kilka się wyturlało na zakręcie z pojazdu przez otwarte na stałe drzwi boczne i lokalny wybiegł je pozbierać. Generalnie naszym celem jest miejscowość o ładnie brzmiącej nazwie Lovina. To tylko jakieś 1,5 h jazdy Bemem wzdłuż północnego wybrzeża Bali. Lovina znana jest z delfinów, co ranek o wschodzie słońca kiedy na niebie jest jeszcze widoczny księżyc a równocześnie pokazało się już słońce delfiny wyskakują z wody i można je oglądać na łódce niedaleko brzegu w pełnej ich okazałości. Takie przedstawienie na wodzie.
Kierowca zostawia nas w centrum niewiele większej jak się okazało miejscowości niż Pemuteran.
Przechwytuje nas pierwszy naganiacz, oferując rzekomo fajny pokój. Ok, możemy zobaczyć. Wsiadamy na skuter, ja z nim a Tomek z jego kumplem i jedziemy uliczką w stronę oceanu. Dobry kierunek tylko dziwnie się czuję mając kilkunastu kilogramowy plecak na sobie i dzieląc z jakimś gościem jednoślad, ale ok, może się nie wywrócimy. Wchodzimy do pokoju, po czym szybko dziękujemy i zwiewamy z prędkością światła. W tym miejscu pościel nie była zmieniana chyba od wojny w Zatoce Perskiej. Jest brudno i brzydko i nie skusi nas żadna jak tu to mówią "cip" cena.
Idziemy przywitać się z oceanem, na środku plaży wysoki pomnik z delfinami. Podobnie jak w Pemeturanie nie widać za wielu turystów, za to pląta się kilku naganiaczy i drobnych sprzedawców z pamiątkami. Na plaży leży trochę śmieci, ogólne wrażenie to nasuwające się pytanie, czy nadal jesteśmy na słynnym Bali ?
Dobra, trzeba znaleźć miejsce na jeden nocleg, trzeci hotel do jakiego trafiamy ma duży basen, jest blisko plaży i gł. uliczki z knajpkami więc zostajemy, meldujemy się w Nirvana Beach Inn.
Pokój jak na wersję Delux dość słaby, w wannie 3 pordzewiałe miejsca, ale dobra, nie czepiajmy się już bo cały dzień zejdzie nam na poszukiwaniu perfekcyjnego lokum. Popołudnie spędzamy na hotelowym basenie, Tomek sączy przez słomkę mleczko ze świeżego kokosa. W hotelu załatwiliśmy sobie łódź na jutrzejszy poranny spektakl na oceanie.
Zachód słońca obejrzeliśmy na plaży, gdzie zorganizowaliśmy sobie klimatyzowany transport na jutro do Kuty i gdzie poznaliśmy Melisę. Melisa to 14 letnia dziewczynka, która po szkole od 4 lat w wysokim sezonie pomaga rodzicom wciskać turystom bransoletki na plaży. Klapnęła sobie obok nas na odpoczynek, jest rozmowna a przy tym taktowna. Pytam ją o kilka rzeczy, mówi że do szkoły chodzą 6 dni w tygodniu ale mają lekcje tylko do 12:30. Mają aż 5 godzin tygodniowo angielskiego, dlatego wiele z nich świetnie sobie radzi z tym językiem i turystami. Mówi, że rodzice mają sklep z duperszmitami ale nie jest w dobrej lokalizacji i mało kto tam dociera, dlatego często tj. ona biorą bransoletki, czy drewniane delfinki i próbują sprzedać na plaży. Jej mama jednak dostała zakaz chodzenia z towarem, nie wiem dlaczego i kto to kontroluje.
Melisa mówi, że kiedyś chciałaby podróżować, kiedy jednak pytam jakie państwo chciałaby odwiedzić najbardziej, zapytuje czy USA jest w Europie , więc urywam temat.
Rezolutna dziewczynka przybliża mi sznurek z bransoletkami i zachęca żebym tylko obejrzała a może jakiś mi się spodoba. A to spryciara.... Trochę się mieszam bo nie wiem co robić, z jednej strony nie popieram pracy przez dzieci a do tego bransoletki są pewno shitowe ale z drugiej strony obejrzeć przecież mogę. Finalnie nabywam jedną wykonaną z drewna i ozdobioną kawałkami muszli ozdobę na rękę za niespełna 3 zł. Mówię Melisie, że jest dobrym sprzedawcą; odchodzi z uśmiechem. Jestem pewna, że w przyszłości będzie ściągać z turystów ostatnie bilony.