środa, 24 sierpnia 2016

Majorka w 10 dni - dzień 2

   Spało się na tyle dobrze, że nie usłyszałam budzika, ale spokojnie - jest dopiero delikatnie po ósmej. Zwykle mój priorytet w rozpoczęciu dnia to toaleta, mycie zębów itd., na wakacjach priorytety się zmieniają- najpierw rozsunięcie kotar, sprawdzenie w jakim położeniu jest już słońce, czy morze nie zmieniło koloru i nadal jest turkusowe a potem toaleta, mycie zębów itd.
Hotelowe śniadanie nie było jakieś super hiper, ale sadzone jajo, twaróg z pomidorem i świeżutkie bagietki nasyciły mnie w sam raz. Tomek zadowolił się mięsnymi kotlecikami, jajem na twardo i bułką z wędliną.
   To teraz jaki plan? Odpoczywamy. Ogólnie w planie mamy przemieszczanie się po wyspie, jutro przecież odbieramy auto z wypożyczalni i przenosimy się w góry, na zachód Majorki, po dwóch dniach z kolei na wschodnią część wyspy na plaże, a potem...
to nie wiemy jeszcze gdzie; ale dzisiaj - dzisiaj odpoczywamy.
   Na basenie prawie pusto, para młodych Niemców, ojciec z córką z Anglii i my, na leżakach przy rozłożonym parasolu. Gdy tak sobie leżę i patrzę na prawo, to widzę piękne, seledynowe wzgórze nie tak całkiem daleko; gdzieś po środku widok tej góry mąci pionowa kreska - to ogromna, wysoka palma na podwórzu sąsiedniego hotelu, dumnie się tam prezentuje, delikatnie trzepocząc swoimi długimi liśćmi kilkanaście metrów nad ziemią.
   Na wprost widok jest równie ciekawy, chociaż to ściana naszego hotelu; czy ściana może być ciekawa? Tak, ta przede mną jest nawet bardzo ciekawa. Raz, że przy oknach są charakterystyczne, zielone, drewniane okiennice, to są bluszcze co wiją się po dach i które w połowie budynku całkowicie już pokryły piaskowy kolor elewacji, to jeszcze to kwitnące drzewo/krzew, które w ogóle powinno startować w jakimś konkursie piękności - ono też sięga dachu trzypiętrowego budynku.
Do wody weszliśmy kilka razy, miło było tak nic nie robić; no ale kurde - ileż można leżeć...?
Dawaj wstajemy, pakujemy trekingowy plecak i idziemy eksplorować teren. Tuż przed 15:00 byliśmy z plecakiem na bulwarze; coraz bardziej się od niego oddalając dotarliśmy do zwykłego marketu- ceny niższe jak we Włoszech czy Francji, zbliżone do Polskich.
Małe zaopatrzenie i ruszyliśmy dalej drogą nadmorską na wschód od Paguery. Naszym celem jest plaża Fornells.
   Ludzi na chodniku praktycznie nie ma, na ulicy sporadycznie mija nas jakieś auto. Droga prowadzi przez wzgórze, ale tuż za dosłownie pierwszym zakrętem widzimy piękną posiadłość, normalnie mucha nie siada, nie wlatuje tam nawet bo zapewne ma zakaz. Idziemy dalej i kolejna willa i kolejna i kolejna - po obu stronach drogi. Te po naszej lewej stronie to już w ogóle... położone są na klifie, nad samym morzem a wszystkie mają takie ogrody, że powinno się płacić za ich oglądanie, prywatne ogrody botaniczne. Zdumiewają mnie te kompozycje, ten jednolity styl tych domów wtopionych w naturalny krajobraz. Elewacje są stonowane, w piaskowym kolorze; nikt by tu nie rzucił pomarańczowej, niebieskiej czy fioletowej farby, za kraty by chyba taki ktoś poszedł albo został publicznie zlinczowany - za zniszczenie krajobrazu. Są zabudowy typu twierdze, normalnie fortece z kamienia. Wioska jest dość rozległa, zabudowa piętrzy się na wzgórzu - każdy chce mieć widok kawałka chociaż morza. Jest to jedna z najładniejszych o ile nie najładniejsza wioska jaką widziałam.
Słyszymy odgłosy kąpiących się w morzu ludzi, strome zejście przez gaj i jesteśmy na plaży. Noooo, to jest plaaażaaa. Jest żwirowo-kamienista, ukryta między dwoma klifami. Ściany skał wyglądają jak warstwowo, poprzecznie poukładane głazy. Nie ma tu pryszniców na plaży, ani gastronomii, niczego nie ma- tylko natura i kilkoro ludzi, buzia sama się uśmiecha. Przyjemnie było popływać w tej niewielkiej, skrytej zatoczce. Ciekawość zaprowadziła nas przez kolejne niewielkie wzgórze na plażę Fornells, pięknie położona, kamienista przez co niezwykle urozmaicona. Przy niej raptem kilka ale za to luksusowych hoteli. Gdy tak szliśmy, nie wiadomo jak, ale wylądowaliśmy przy basenie któregoś z tych pięciogwiazdkowych hoteli. Troszkę się zawstydziliśmy, bo tu panie w słomianych kapeluszach i strojach Gucci, a my w tych klapkach za dychę.
   Cieszyłam się ogromnie na powrotną drogę, znowu te posiadłości, piękna roślinność- wielkie i zadbane juki i fikusy, metrowe kaktusy, agawy i różnokolorowe hibiskusy. Drzewa kwitnące w kolorze intensywnej fuksji, przewrócone dzbany z których wylewają się bluszcze...
Gdy jedliśmy obiadokolację w hotelowym bufecie, jeszcze długo rogal trzymał nam się na twarzy.
Chwila odpoczynku z zimnym san miguelem na balkonie i wieczorny spacer na bulwarze, przecież w lewą stronę nie zeszliśmy go wczoraj do końca! :) Po zachodzie słońca klimat tej tętniącej życiem ulicy jest zupełnie inny niż za dnia: te pół Europy przeniosło się z plaży na bulwar, wszystkie knajpki przeżywają godziny szczytu, kolorowe drinki, wykwintne dania, nastrojowa muzyka; sklepy z ciuchami też otwarte- wszystko jest otwarte a turyści chętnie otwierają portfele. Godzina 21:00, elektroniczny duży termometr wskazuje 28 stopni, tak właśnie coś czułam, że się ochłodziło.
Siedliśmy na murku niewielkiego klifu patrząc na lustro wody w morzu, która odbijała blask księżyca. Na niebie pojawiły się inne gwiazdy obok Gwiazdy Polarnej, na nieboskłonie buduje się Wóz. Jesteśmy na skraju Peguery, przeszliśmy przez wszystkie trzy komercyjne plaże, jednak ta dzika z dzisiejszej wędrówki - bije je wszystkie na głowę.