Zatem szybko zęby, ubrać się i na jedzonko. Stolik mamy w pierwszej linii od barierki - zadbałam o to. Kelner nienagannej hiszpańskiej urody podaje nam filiżanki, do nich dzbanek z kawą i zaprasza do bufetu. Świeżo wypieczone bagietki różnego rodzaju, ciepłe croassanty, jajo swojskie ( swojskie- brak pieczątki plus mazgaje na skorupce z kupy), wędliny i sery- nie wiem czy swojskie, nie chce wiedzieć. W każdym bądź razie dobre było, zajadaliśmy, smakowało a że z widokiem na morze, to smakowało podwójnie.
Czas na wycieczkę, w planie mamy zwiedzić dużą część zachodniego wybrzeża. Trasę rozpoczynamy na południe od Banyalbufar
, by po kilku minutach jazdy dotrzeć do Torre del Veger, wieży obronnej z. XVI w. , zbudowanej na szczycie wysokiego klifu. Rozciągają się z niej wprost bajeczne widoki, Tomek nie mógł sobie odmówić odpalenia drona, pochłonięty zużył niemal całą baterię. Obróciliśmy auto o 360 stopni i skierowaliśmy się na północ, to właśnie w tym kierunku są na trasie miasteczka opisywane w przewodniku. I tak dojeżdżamy do Valdemossy.
Valldemossa, dwutysięczne miasteczko położone na przełęczy, bez dostępu do morza. Znane z tego, że jest znane a to dlatego, że wszystkim znany kompozytor Fryderyk Chopin wraz z niektórym znaną pisarką George Sand, spędzili tu kawałek zimy; górskie powietrze miało uleczyć podejrzewaną gruźlicę Fryderyka, jednak ... się nie udało. Skrócili swój pobyt i wrócili do Francji.
Miasteczko jest niewielkie, za to pełne restauracyjek i kafejek. Kamieniste uliczki, kamienne budynki tworzą klimat XVIII wieku. Dwie budowle wyodrębniają się stanowczo, to klasztor Kartuzów, w którym znajduje się muzeum Fryderyka, który tam spał i być może komponował, przy nim właśnie popijamy kawkę, oraz kościół, dumnie reprezentujący się w centralnej części miasta. Ludzi jest sporo, świadczy o tym m.in. brak wolnych miejsc na głównych parkingach. Mnie szczególnie podobają się wąskie boczne uliczki z domami z piaskowca, ich drewniane drzwi z metalowymi kołaczami zamiast dzwonka i te liczne donice z kwiatami przy wejściowych drzwiach i pozawieszane na ścianach.
Miasteczko przypomina mi włoskie Bardolino czy Sirmione leżące nad jeziorem Garda.
Z lekkim niedosytem wsiadamy do auta i jedziemy kilkanaście kilometrów dalej, do Portu de Valldemossa.
Jeśli ktoś lubi kolejki górskie i grać w amerykańskiego kurczaka, polegającego na tym, że kto pierwszy stchórzy, ten ustępuje miejsca samochodowi z naprzeciwka, to zdecydowanie polecam tą mega stromą, długą i wąską serpentynę do tej rybackiej wioski. Na początku jest śmiesznie i ciekawie, potem bynajmniej u mnie jakby trochę mniej śmiesznie. Niezaprzeczalne są jednak zapierające oddech widoki, przypominające francuski kanion Verdon, na dole którego zamiast strumyka jest nasz port. Zatrzymujemy się zatem na specjalnych zatoczkach nacieszyć trochę oko, złapać powietrza parę garści i z powrotem na serpentynkę.
Sama wioska składa się z zaledwie kilku domów. Kilkoro turystów kręci się w okół własnej osi przy niewielkiej przystani, pozostali siedzą w jedynej tutaj restauracji. Robimy kilka ujęć i podziwiamy nie tylko morze ale strome zbocza gór otulające port. W przybrzeżnej, krystalicznie czystej wodzie w odcieniu butelki Nałęczowianki pływają sobie meduzy, obok nich zacumowała łódka.
Ruszamy dalej do Soller, pokonując uprzednio serpentynę w górę, by finalnie wznieść się kilkaset metrów wyżej poziomu morza. Jeszcze ostatni rzut okiem na miasteczko w dole, puszczenie drona i już wskakujemy na główną drogę tego nabrzeża. Przejeżdżamy przez Deia'e, zawieszoną na zboczach gór, a dalej przez gaje oliwne na tarasach, mijając z rzadka konie, kozy i osły w zagrodach, docieramy do Soller.
Soller podobnie jak Valdemossa nie jest bezpośrednio przy morzu, ale uwaga podobnie jak Port de Valdemossa jest Port de Soller- nie, dzięki; na dzisiaj, samo Soller mi wystarczy.
Miejscowość położona jest spektakularnie, na przełęczy, za jej plecami wystają tysięczniki, które w wyższej swej części nie pokrywa żadna roślinność, jedynie surowy kolor skał. Wciskamy się autem w samo centrum miasta, 2000 mieszkańców to już niemal metropolia. Soller jest polecanym punktem wypadowym w górach Majorki dla turystów. Nic dziwnego: jest dobre połączenie z Palmy, w tym pociągi i autobusy; trasy trekkingowe; liczne restauracje i kafejki pełne ludzi oraz klimatyczny ryneczek z kościołem wbitym w tło wysokich gór.
Zatrzymaliśmy się w uroczej knajpce na samym ryneczku; usadzeni w wygodnych fotelach, zajadamy. Siedzimy jeszcze chwilę po posiłku, bo fajnie jest i nie spieszy nam się ruszać stąd.
Góry i miejscowości górskie mają w sobie jakąś moc, magię jakąś; człowiek nie wiedzieć kiedy wycisza się wewnętrznie, jest pełen harmonii, zadowolenia, spokoju.
Przeszliśmy się kilkoma ulicami w centrum i bogatsi o nowe wrażenia, postanowiliśmy wrócić do hostelu.
Nie do wiary, że miejscowość w której nocujemy- Banyalbufar, liczy sobie aż tysiącletnią tradycję i jedynie kilkuset mieszkańców. Na tarasach ogrodowych kwitną dojrzałe już cytryny, oliwki, granaty i migdały.
Przed zachodem słońca zdążyliśmy się jeszcze pokąpać w basenie i poleżakować.
Kiedy słońce już zaszło był czas na cygaro Tomka i trunki na panoramicznym tarasie.
Majestatyczne góry, seledynowe wzgórza, bezkres potężnego morza widziany z wysokości oraz osady w których czas się zatrzymał i w których nikt nie goni, ujarzmiły mieszczuchów takich jak my.
Valdemossa |
Valdemossa |
Valdemossa |
Valdemossa |
Droga do Port de Valdemossa |
Port de Valdemossa w dole |
Soller |
Soller |