niedziela, 30 kwietnia 2017

Majówka w Szwajcarii Saksońskiej, dzień 2 z 3

   Szeroki i apetyczny wybór dań na bufecie sprawił że śniadanie zjedliśmy obfite. Chwila na ogarnięcie się i jedziemy w miejsce, które od miesięcy marzyło mi się odwiedzić; dokładnie od momentu, kiedy zobaczyłam je na okładce czasopisma "Podróże". Kamienny most Bastei w Szwajcarii Saksońskiej był zaledwie godzinę drogi od hotelu. Nie mogę uwierzyć, że już dziś będę po nim chodzić, po moście wtopionym w zalesione wzgórza a jednocześnie ponad drzewami, z horyzontem hen, hen daleko, z widokiem na Elbę, czyli po naszemu Łebę. Most na zdjęciu jest taki majestatyczny, budowa jego wykorzystuje naturalne wysokie na kilkadziesiąt metrów, pionowe skały, których w tej okolicy podobno nie jest mało. Tak się cieszę, że tam jedziemy i jeszcze to błękitne niebo - widoki murowane.

   Na miejscu dowiadujemy się, że podobny pomysł na spędzenie długiego weekendu mieli również inni ludzie, liczni inni ludzie- obszerny parking przy moście był już w pełni zajęty; chłopaki musieli odstawić auto na oddalonym o kilka km parkingu i podjechać specjalnym busem; podczas kiedy ja z mamą Wandzią ruszyłyśmy wolnym krokiem w kierunku głównej atrakcji. Po drodze zboczyłyśmy na punk widokowy- szczęka opadła mi do obojczyka, kiedy patrzyłam z góry na tą dolinę a raczej kotlinę, obsianą charakterystycznymi skałami, które jakby wyrastały z ziemi i rosły pionowo do góry. Przepotężne, w towarzystwie choinek wydawały się kpić z natury. Kilka fotek i idziemy dalej.
Weszłyśmy na kolejny punkt widokowy, tym razem z widokiem na Łebę, góry i połacie lasów. Wow.
Chłopaki już dotarli, więc dalej szliśmy razem. Czar mostu z okładki pryska, kiedy tłoczą się po nim ludzie, wydaje się nieco mniejszy, chociaż nadal robi wrażenie, jest na dużej wysokości a widoki z niego są obłędne. Zdecydowaliśmy się na pętelkę po skałach, 2 euro dobrze wydane- trasa jest dobrze przygotowana, nie jest długa ale jest kwintesencją tego miejsca. Oznakowane są liczne ślady życia ludzi z dawnych czasów, kiedyś to miejsce tętniło życiem, wartownicy stali na straży i wypatrywali wrogów.
Za rzeką widzimy wśród lasów wzgórza, gdzie na jednym z nich wyłania się jedna z największych twierdz górskich w Europie - twierdza Köningstein, nigdy nie zdobyta przez wroga; tam pojedziemy zaraz jako nasz drugi cel na dzisiaj. Ale póki co chodźmy zasiąść na kawę. Mała czarna na powietrzu z widokami smakuje wyśmienicie.
   Pakujemy się do auta i malowniczą drogą przedostając się na drugą stronę Łeby docieramy w 30 minut do twierdzy. Mimo, że zwykle to natura bardziej mnie ciekawi niż beton, to ten przeolbrzymi, wysoki mur twierdzy obronnej zaskoczył moje wyobrażenia, stojąc jak mrówka przed nim przypominał mi się obraz muru twierdzy Black Castle z filmu "Gra o tron". Do góry wjechaliśmy panoramiczną windą i cały świat znalazł się u naszych stóp.
   Rozległe połacie ziem, niewielkie miasteczka, lasy i pola. Mama Wandzia mimo zmęczenia nie odpuściła spaceru wzdłuż krawędzi muru, szliśmy razem zaglądając co chwila w rozległy horyzont. Wewnątrz twierdzy znajduje się 50 budynków w tym kościół, odwiedziliśmy kilka z nich np. przechowalnie jedzenia i wina. Ciekawa jest historia tego miejsca: zapoczątkowali Czesi, w XIII wieku postawili zamek warowny, potem w XV wieku saska dynastia Wettynów przejęła go, zamieszkali tam zakonnicy ale w kolejnym wieku rozpoczęła się przebudowa zamka w twierdzę, trwało to ok 200 lat. Przetrzymywano tu ważnych więźniów. Inspekcje twierdzy w 1813 roku przeprowadził sam Napoleon. W 1939 roku było to miejsce obozu dla polskich oraz francuskich generałów i oficerów. Od 1955 roku udostępnione do zwiedzania.
Czas wracać, to był długi dzień.
   Hotelowa obiadokolacja w formie zastawnego bufetu napełniła nasze żołądki do syta, szczególnie zasmakował mi czeski knedel nadziany powidłami w waniliowym sosie z posypką z maku i cukru pudru. Pycha!
   Chłopaki zdecydowali się rozegrać godzinkę w kręgle - Tomek przegrał sromotnie ze swym tatą, podczas kiedy ja z mamą Wandzią wyciągnęłyśmy nogi na "5 minut" ;)