piątek, 4 sierpnia 2017

Malediwy, dzień 4

   Wyspa Digurach, na której jesteśmy jest w kształcie takiej rozciągniętej kropli, czyli z jednej stony jest szersza ( ale jednocześnie nie jest szeroka) tu mieszkają lokalni, zwęża się, aż w końcu jest takim paseczkiem zakończonym sand bankiem, czyli piaskiem. Roślinność jest wysoka w części szerszej i obniża się w kierunku sand banku w sposób naturalny. Wąski skraj wyspy to taki dziwny twór- pas piasku o kilkumetrowej szerokości o który z obu stron przypływają falę a na samym koniuszku fale z przeciwległych stron obijają się o siebie na wzajem. Obijają się a raczej nachodzą na siebie w sposób delikatny, bo dookoła jest płytka laguna.
Dzisiaj ruszamy na wąski koniec wyspy, ja z Tomkiem idziemy przez dżungle pieszo a Arleta z drugim Tomkiem i dzieciaczkami jadą … ciężarówką. Część drogi i tak będą musieli pokonać pieszo, auto może podjechać tylko połowę drogi, dalej idzie się plażą lub wąską, leśną ścieżką.
Droga z ubitego piachu, palmy, juki i inne takie po obu stronach, co raz jakiś kokos leży. Odbijamy z Tomkiem w wąską ścieżkę w głąb gąszczu i przenosimy się do jakiejś przygodowej gry komputerowej, dookoła nas nic tylko egzotyczna, dzika natura, nawołujące się ptaki i … komary. Dobra, wychodzimy stąd.

Spotkaliśmy się z przyjaciółmi pod wielkim drzewem, gdzie ciężarówka skończyła swój bieg. Dalej coraz to węższą drogą szliśmy razem, boso. Droga wiodła nas raz to plażą a raz wśród gęstwin zieleni, dzielny Antoś i dzielna Hania trzymając w ręku po nadmuchanym kole przebierały żwawo swoimi malutkimi stopami po liściach, piasku i po konarach drzew by w końcu dotrzeć na kraj wyspy. Cała szeroka i długa plaża dla nas, nie ma kompletnie nikogo. Jest za to pośrodku zadaszenie z dachem pokrytym strzechami z liści palmowych, stolik, parę lekko zużytych leżanek. Czego nam więcej trzeba?
Raj na ziemi.
Gdy tak plażowaliśmy ni z tego ni z owego nadciągnęły liczne chmury, jedna kropla, druga - biegnijmy do murowanej altany! Tam, pod tymi drzewami!! Ale leje!! Szybciej!!
Oberwanie chmury trwało może jakieś 10 minut i jak szybko chmury przyszły tak szybko odeszły a na niebie znów świeci słońce.
Wracaliśmy tą samą drogą, z tą różnicą, że i ja i Tomek też wskoczyliśmy na tył ciężarówki, która czekała na nas pod dużym drzewem w umówionej godzinie. W podskokach dotarliśmy do hotelu.
Teraz prysznic, jeszcze lot dronem z dachu hotelu i idziemy na kolacje.
   Po kolacji czekała na nas niespodzianka- pokaz lokalnego tańca i śpiewów. Pokaz w wydaniu kilku lokalnych podrostków był całkiem zabawny. Antoś z Hanią na dobre zakumplowali się z Alessandrą, córką Włochów; jak widać bariera językowa nie tyczy się wszystkich.